Na początku chciałbym serdecznie się przywitać, do rejestracji na forum skłonił mnie ten wątek i chęć dołożenia do niego cząstki w postaci swojej własnej historii. Postaram się pisać treściwie będzie to opowieść o wypadkowej głupoty, brawury i braku dystansu do własnych umiejętności.
Swoją przygodę z motorami rozpocząłem 4-5 lat temu, rozbieżność wynika z faktu, że pierwszy rok to było zdanie egzaminu na prawo jazdy i kilka sporadycznych wycieczek. Rok później (miałem wtedy 20 lat) dostałem w prezencie od rodziców pierwsze moto, środowisko i znajomi spowodowało, że wybór padł na typową "szlifierkę", Hondę CBR900 (przypominam jeszcze raz pierwszy motor, wyjeżdżone do tego czasu około tysiąca kilometrów, czyli nic). Pierwszy rok upłynął spokojnie oczywiście brak umiejętności powodował, że spokojnie brali mnie ludzie na maszynach 500-600ccm. Buta i zaślepienie powodowały, że w tym czasie powodów swoich osiągów upatrywałem nie w kompletnym braku umiejętności i doświadczenia.
W przeciwieństwie do umiejętności nie brakowało mi natomiast brawury i lekkomyślności, cięcia podwójnej linii, przelatywanie z prędkością powyżej 100km/h przez miasto było u mnie na porządku dziennym.
Jak nietrudno się domyślić skończyło się to w końcu rok później wypadkiem, zgodnie ze znanym mottem, że Bóg chroni szaleńców cudem nic mi się nie stało poważnego (rozumu starczyło mi na tyle, żeby jeździć zawsze w pełnym stroju i zbroi).
Wniosków z tego wydarzenia niestety nie wyciągnąłem, ot moje myślenie ukierunkowane było w tym czasie na "jak się nie wywrócisz to się nie nauczysz", ponieważ sezon już się kończył postanowiłem nie remontować już CBR'ki tylko sprzedać i kupić na nowy sezon coś MOCNIEJSZEGO (tadaam fanfary za głupotę).
W tym miejscu zaczyna się historia właściwa. W marcu 2009 roku stałem się posiadaczem mojego marzenia GSX 1300R. Zabawa zaczęła się od nowa i znowu nie potrwało to zbyt długo. Ogromny zapas mocy nadal nie rekompensował mojego braku umiejętności pomimo posiadania maszyny o takiej mocy nadal doświadczeni motocykliści brali mnie jak chcieli o wiele słabszymi rumakami. Wpadłem, więc po dwóch miesiącach na kolejny genialny pomysł - założę TURBO! (na szczęście tego nie zdążyłem zrealizować).
Szybciej niż umiejętności nabierałem za to pewności siebie i brawury, z czasem nawet znajomi unikali jeżdżenia ze mną po prostu się obawiając (potrafiłem rozpędzony przelecieć na czerwonym świetle pomiędzy samochodami albo ściąć zakręt niedługo po deszczu ze wskazówką grubo powyżej 100km/h). Na swojej drodze niejednokrotnie spotkałem osoby, które starały się do mnie dotrzeć i pokazać mi głupotę mojego postępowania zarówno na żywo jak i w Internecie, niestety moja pewność siebie i buta były silniejsze.
Dochodzimy do meritum mojej wypowiedzi, mijają dwa miesiące tego dnia nigdy nie zapomnę - wtorek, siąpi przelotnie lekki deszczyk, ale ogólnie jest ładna pogoda. Godzina 14 lecę z dwoma znajomymi po trasie (w tym momencie nie pada, ale droga nie wyschła jeszcze, najbardziej zdradziecka sytuacja, czyli różnice przyczepności na drodze) jedziemy w miarę spokojnie taki turystyczny wypad. W pewnym momencie koło nas przelatuje ZX12R, nikt nie reaguje oprócz mnie - mnie weźmie taki leszcz?! Nie ma mowy zapinam wyższy bieg i heja 100-150-200-230... zwalniam w zakrętach żeby na prostej wyjść z powrotem, kierowca osobówki przezornie widząc za sobą wariata zjeżdża na prawy pas. Pierwszy zakręt, drugi, trzeci, zetkę mam przed sobą jeszcze sekunda i będzie mój. Kolejny zakręt, bardzo ciasny gość przede mną zwalnia, myślę sobie cienias wymięka, dociskam licznik pokazuje 150-160 km, składam się w zakręt, przeciwskręt, jestem już na łuku. I nagle bach, tylne koło łapie uślizg, panika z mojej strony, odruchowo zamykam gaz. Kątem oka dostrzegam mężczyznę na rowerze jadącą poboczem. Zamiast poprawić sytuacja się pogarsza, wpadam na linię rozdzielającą pasy, bach leżę. Ostatnia myśl, puść motor i wybij się! Potężne uderzenie o ziemię (od tego momentu to już nie moja relacja, a świadków i kumpli kiedy dojechali) tracę przytomność i szoruje po asfalcie, wylatuje na pobocze, szoruje po trawie.
Przebudzenie najpierw wraca mi słuch, słyszę sanitariuszy, trzęsie całym samochodem, uszy drażni świdrujący dźwięk syreny erki. Nie mogę się ruszyć ogarnia mnie paniczne przerażenie, jedyna myśl, Boże ja chcę żyć. Dopiero po chwili czuję paraliżujący ból, sanitariusz coś do mnie mówi, ale słowa zbijają się w zlepek niezrozumiałych słów. Łšwiecą mi w oczy , dostrzegam pochyloną nade mną postać w czerwonym ubraniu, każdy wybój i wstrząs pędzącej karetki powoduje u mnie przeszywające spazmy bólu, tracę znowu przytomność...
Kolejne przebudzenie jakiś korytarz, jadę na noszach coś robią z moim ciałem, zaczynam rozumieć słowa padają pytania jak mam na imię, czy czuję kiedy dotyka mojej nogi. Boże czuję jednak czuję, jeszcze nigdy ból nie sprawił mi takiej radości. Pojawia się znowu przerażenie, tam jechał rowerzysta... Pytam się lekarzy czy ktoś jeszcze ucierpiał, nie wiedzą sanitariuszy nie ma już koło mnie. W głowie uporczywe myśli, Jezu tylko, żebym nie trafił w niego. Wyobrażam sobie tego człowieka i wpadające na niego trzysta kilo żelastwa. Kolejny raz zapadam w ciemność...
Tym razem pobudka jest o wiele później znowu wraca najpierw słuch, słyszę płacz poznaje... to moja matka... za chwilę odróżniam też drugi głos... moja narzeczona...
Otwieram oczy matka całuje mnie w głowę, widzę jej opuchnięte oczy... przychodzą lekarze, ból niesamowity wprost ból każda część mojego ciała niesamowicie boli. Dowiaduję się, że miałem niesamowite szczęście, w zasadzie brak poważniejszych obrażeń nie licząc uszkodzonych obu kolan i zdartej skóry na połowie ciała. Następnie informacja, że rowerzyście nic się nie stało, motor przeleciał 5-6 metrów od niego, gdybym wypadł sekundę wcześniej...
Lecz to dopiero początek mojej gehenny, kolejne dni to ból, niesamowity ból łagodzony za pomocą zastrzyków z Ketonalem, bezsenne noce.
Okazuje się, że konieczna jest operacja, 29, 8 dni po wypadku idę pod nóż, później kolejne zabiegi. Po prawie miesiącu wypis do domu, teraz jeszcze miesiąc leżenia i początek bolesnej rehabilitacji.
Przed wypadkiem 3 razy w tygodniu siłownia, basen, piłka nożna, 2 razy sztuki walki. Każdy dzień zaczynał się od joggingu i codziennie minimum 1-2 intensywnej aktywności fizycznej, teraz leżenie i spacerek o kulach. Po ponad pół roku powrót do w miarę jako takiej sprawności, do pełnej nie wrócę prawdopodobnie nigdy...
Oprócz tego wyrzuty, non stop, co by było gdybym wpadł na tego człowieka, dlaczego nie posłuchałem innych, co gdybym nie przeżył, co stało by się z moimi bliskimi, gdybym został sparaliżowany, gdybym... I tak w kółko, do tego ból psychiczny wynikający ze świadomości, że to ojciec dał mi pieniądze na motor i nigdy sobie tego nie wybaczy i tak sam matka jemu nie wybaczy.
Wypadek zabrał mi wiele, ale też wiele dał, pozwolił nauczyć mi się pokory, dojrzeć i przemyśleć całe dotychczasowe życie, wiem, że dostałem od życia kredyt, kredyt którego nigdy nie będę w stanie spłacić i który otrzymuje niewielki tylko odsetek ludzi. Tak jakbym na nowo narodził się...
Pewnie wielu z Was powie "po co to piszę?" jeśli w ogóle będzie chciało się komuś dotrzeć do końca tej wypowiedzi, może dla wielu nie ma to sensu. Ale jeśli chociaż jedna osoba pod wpływem tego co tu napisałem zastanowi się dwa razy zanim wsiądzie na przecinaka, albo odkręci mocniej gaz to znaczy, że było warto. Wiem, że szanse są niewielkie, ale nic stracić tym nie mogę, a być może kogoś uchronię od takiej gehenny jaką musiałem przejść ja i moi bliscy.
Ja nie miałem rozumu, ale miałem niesamowite szczęście, pełny strój i zbroję, dwa zakręty dalej zaczynały się już barierki i betonowe ogrodzenie... A czy Ty będziesz miał tyle samo szczęścia? Przede wszystkim dla wszystkich młodych i gniewnych: jeśli nie martwisz się o siebie to pomyśl o swojej rodzinie, żonie, dziecku. O tym że być może będą musieli opiekować się roślinką do końca życia, albo że jedyne świeczki urodzinowe jakie będą Ci palili będą 1 listopada...
Dziękuje wszystkim którzy dotarli do samego końca.
Napisane przez
bartek21
Na Forum http://motodriver.eu